3 Dni Ciemności

korek

DZIEŃ PIERWSZY
21 Grudnia – Poniedziałek

W najkrótszy dzień roku, w dzień przesilenia zimowego, opętana okultyzmem, astrologią i numerologią, satanistyczna mafia, postanowiła jak to ona, upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu; wykreować kolejny poziom paranoi związanej z fikcyjną pandemią oraz ukarać Angoli za to, że ośmielili się opuścić bolszewicki eurokołchoz.
Brexit, czyli wola zwykłych ludzi zabolał żydokomunę. Skowyt nie trwał jednak długo. Francuska dziwka Rotszylda, Brudna Emanuella, bez uprzedzenia zamknęła o północy granicę z Wielką Brytanią. Oficjalnie, z powodu nowej wersji koronowirusa, który w nadprzyrodzony sposób tuż przed świętami i Brexitem wymutował. Francuska dziwka na dobry początek na 48 godzin, wszelki ruch promów i pociągów do Anglii wstrzymała. Angielska dziwka Rotszylda natomiast, prawdopodobnie też w Emanuelli palce maczała, bo tuż przed tym rozkazała Anglikom zamknąć się w domach i nie oddalać na niebezpieczną odległość od telewizorów.
Momentalnie wytworzył się chaos. Ponieważ średnio w samym tylko Dover co osiem sekund pojawia się na lądzie załadowany tir, błyskawicznie i na monstrualną skalę przerwany został łańcuch dostaw funkcjonujący jeszcze wczoraj jak zegarek.


Ja, nieświadomy jak wszyscy ludzie, tego co wyknuły nocą zboczeńcy i podludzie, na godzinę przed północą i odcięciem Anglii od świata wjechałem beztrosko na Wyspy zrzucić z busika w Oxfordzie jakieś drzwiczki do Formuły 1 w stajni MacLarena i łazienkę z marmurów na Wembledonie jakie targałem z Italii. Podczas drugiej zrzutki, w południe, zaczęły się kłopoty z nawigacją, która zamiast do centrum Londynka wywiozła mnie hen za miasto i w szczerym polu oznajmiła że jestem na miejscu. Wyjaśniło się to dopiero wieczorem, bo jak się okazało jeszcze w nocy z niedzieli na poniedziałek, kocioł pod Dover już się zaczął i skurwiele z angielskiej milicji, na autostradzie porobili blokady oraz celowo zakłócali GPS żeby kierowcy nie szukali polnymi drogami do portu objazdów. Wszystkim w Kent w poniedziałek nawigacja tego dnia zgłupiała. Z marmurami zajechałem więc na mapkach wujka googla, bo te operując na nadajnikach naziemnych działały. Koleś który czekał na te łazienkę był radosny jak świnka Peppa zerżnięta przez Prosiaczka i Puchatka, bo swoją angielską przygnębiającą chałupę dość poważnie rozgrzebał zawczasu koparką, gruz zwalił w formie barykady na ulicy, zamówił te marmury w dalekiej Italii, ktoś mu je przystrugał na wymiar a potem na nie ogarnął transport, no i kiedy już, już witał się z gąską, no to mu… zamknęli granice. He, he nie spodziewał się, że na godzinę przed lockownem jego pieprzona łazienka, pojawiła się w Wielkiej Brytanii. Tak się ucieszył ze szczęśliwego zakończenia łazienkowej epopei, że mi kopsnął pieniążek z królewną antyśnieżką.
Dopiero grubo po ciemku jakąś blaszaną skrzynię na Szwecję pod Londynkiem załadowałem, bo sołtys pozamykał na Tamizie niektóre mosty i musiałem szukać objazdów. Takie typowe, angielskie drogowe roboty – w czasie których po rozstawieniu, betonów, zakazów, odblasków i pachołków, nic innego nigdy się nie robi. Sto lat zacofania za Niemcami, bo szkop jak już jakiś odcinek obstawi na 20-25 lat robotodrogowymi światełkami, to nigdy nie zapomni wjebać tam ze sześć radarów żeby te robotodrogi – na których się przez pierwsze dziesięć lat nic nie robi – zarobiły na siebie i ruszyły jak już w piętnastym roku kasa się zgromadzi i zakończy etap przygotowawczy. To nie żarty – ten odcinek hitlerowskiej autostrady z Berlina na Szczecin który wujek Adolf w dwa lata wykopał od zera łopatami, zdenazyfikowany i zmechanizowany, współczesny szkop już trzydzieści lat „remontuje”, czyli wymienia co parę lat radary na nowe jak im się skończy homologacja… nieważne.
Miałem śmignąć z tym ładunkiem z Londynu przez Danię do Szwecji i tam zrzucić, żeby przeskoczyć spokojnie Bałtyk z Malmo na Szczecin i na dzień przed świętami do chałupy zdążyć. I tak sobie jadę, czytam na tablicach że M20 zamknięta i wszystkie granice z Francją no ale doczytuję że frachty – tylko frachty – idą, więc się nie matrwię. No i taki nie zmartwiony wjebałem się w korek na 30 kilometrze przed Dover. Upchnęli mnie na lewym pasie. Następnych upchano na prawym i dwa środkowe zrobili puste jako korytarz dla służb. Służb jednak żadnych nie było więc się tam momentalnie zrobił spacerniak jak w Zakopanem. Ciemno, mokro i ta angielska, niekończąca się mżawka. Godzinę mży z prawej strony, godzinę z lewej i po dwóch godzinach każdy policzek jest równo odświeżony.
Dwa tiry dalej ugrzązł inny busik w tym gnoju. Wiózł coś ziomek izotermą więc napierdalał cały czas agregatem, ale ponieważ nie mógł zgasić silnika, no to z ziomkiem sobie posiedzieliśmy w cieple w jego kabinie. Zaczęliśmy dzwonić i czytać neta ale ponieważ informacje były wyłącznie sprzeczne, szybko daliśmy sobie z tym szumem medialnym spokój. Bez sensu słuchać kretynów, kiedy każdy mówi co innego. Pewne było tylko jedno – że francuska dziwka Rotszylda na 48 godzin zamknęła granice. Miała się zebrać w tej sprawie jakaś bolszewicka euro komisja ale bądźmy poważni – jak Rotszyld rozkazał to dziwka zamknęła i żadna podkomisja bolszewickich komisarzy i sekretarzy nie ma w tej sprawie już nic do powiedzenia.
Hmm… namierzyliśmy więc w goglarce najbliższego Tesco – poprzez skarpy, doły z błotem i krzaki było do niego 800 jardów. Tak więc szybko ułożyliśmy program na rano: na śniadanie zgrzewka Desperadosa, na obiad zgrzewka Desperadosa, a na kolację zgrzewka Desperadosa. Popaliliśmy sobie, pozacieraliśmy ręce i poszliśmy w kimono. Rankiem wyruszyliśmy do sklepu ale jak się okazało Rumuni mieli lepsze googlarki i jeszcze wczoraj wyczaili, że Tesco jest całodobowe. Skurwysyny nocą wykupili całe żarcie, a szkoda bo mocno pić się chciało. Jedynym plusem tego Tesco była możliwość postawienia za nim klocka bez wystawiania dupy na mżawki. To był naprawdę ostatni moment bo krecik już wystawiał łapki. Tuż po nadaniu paczki do królewny powróciliśmy do samochodów.

DZIEN DRUGI
22 grudnia – Wtorek

O jakiejś ósmej rano pojawiły się milicyjne suki. Wszyscy się poderwali, bo zaczęło coś iść daleko z przodu. Zrobiło się jasno od świateł kiedy wszyscy pozapalali silniki. Zaczęły się chaotyczne ruchy. Puszczali trochę z lewego pasa, trochę z prawego, po drodze wszystkich niemiłosiernie tasując. Pięć kilometrów dalej znowu na dobre stanęło. Pogasły silniki, pogasły światła. Zmieniło się wszystko, włącznie z wiatrem, bo teraz mżyło bardziej od drugiej strony. Obecnie stałem po prawej stronie autostrady, przede mną jakiś Portugal, za mną szkopek a po drugiej stronie dwa tiry rumuńskie. Po moim ziomku nie było śladu. Zaginął w akcji. Miejsce było jeszcze mniej ciekawe, bo pojawiły się przy autostradzie pozbijane z desek płoty przeciwko hałasom i kompletnie już nie było nic widać.
Obrzuciłem okiem rumuńskiego tira obok, bo jak tylko odsunęły się w nim firanki to mi wewnątrz mignęły jakieś dziecięce buźki i twarz surowej kobiety. Kurwatka, wolałem nie zapuszczać tam więcej żurawia, bo jakbym dostrzegł w środku jak świnka chrumka a kurka grzebie pazurkiem podłogę, to niechybnie by mnie pojmano i zapędzono do pielenia pokładowego poletka ziemniaków. Mówię poważnie, bo przez ułamek sekundy widziałem rosnący u nich na parapecie… szczypiorek. Rumuńskie tiry generalnie są osobliwe i jak by to powiedzieć… one są tak silnie cygańskie, że po prostu lepiej nie nawiązywać kontaktów wzrokowych i za blisko się nie zbliżać.
Z drugiego rumuńskiego tira wytoczyła się natomiast samotna kobita. Duża była. U nas takich kobit nie ma. To znaczy są, ciągają pod ziemią na Śląsku wagoniki z urobkiem, ale nie jeżdżą tirami. Rumunka miała u siebie sprawiedliwy kanister ze spirytusem więc co chwilę uderzały do niej handlowe pielgrzymki. Największe imprezy urządzali jednak jej ziomale stojący za nią – mieli najbliżej do meliny. Głośno i wesoło tam było zupełnie jakby mieli w środku kapelę cygańską i jakieś wesele. Być może urodziło im się po prostu kolejne dziecko, kto wie – przecież tiry z Rumunii nawet w drobnej części jeszcze nie są przez naukę zbadane.
Coś tam mówili do mnie i zagadywali no ale…
Bariera językowa nie do pokonania.
Portugal natomiast stojący przede mną doskonale dogadywał się z Rumunami. Oni bowiem mówią biegle po rumuńsku w Portugalii, a w Rumunii urzędowym językiem jest przecież portugalski, tak więc rozumieją się lepiej niż Polak z Czechosłowakiem.
Na szczęście szkopek za mną okazał się Polakiem jeżdżącym dla szwaba więc ja go poratowałem tytoniem a on mnie browarem. Potem dołączył do nas kolejny ziomal stojący po lewej pięć tirów dalej no i przestało być nudno. Szybko uczynili mnie światowej klasy ekspertem na temat ekspresów do kawy na dwadzieścia cztery volty, a ja odwdzięczyłem im się robiąc z nich antysemitów. Niecały dzień i kolejne dwie dusze uratowane od zagłady. W zasadzie półtora duszy, bo ziomek od ekspresów, w grudniu stracił przez covida obydwoje rodziców i już był co nieco świadomy sytuacji. Obudził się jak jego matka złamała biodro i udała do szpitala. Tam wcisnęli jej papiery na covida, wmówili jakieś głupoty o pandemii i wymusili żeby jakieś gówno podpisała, no i w niecałe dwa dni zabili ją respiratorem. Tydzień po niej wykończyli mu ojca, który beztrosko zaszedł do rejonowej mengelowni zrobić okresowe badania. A ziomek od ekspresów do kawy cały ten czas był przez konowałów ściemniany, że stan jego rodziców jest stabilny, że wspaniałe rokowania, itp, itd. Dopiero taki dramat sprawił, że zaczął coś podejrzewać i otwierać oczy. A teraz się na głos zastanawiał czy nie przyszła pora na niego, bo jakoś w południe gruchnęła straszliwa wieść, że mają robić kierowcom na siłę cowidiotyczne testy. Takie ultimatum postawiła dziwka Rotszylda bowiem Anglikom.
Tak, tak, te słynne testy PCR, które w 9 na 10 przypadków mają wynik fałszywie dodatni. Te, które już w roku 2015 opatentował sobie jeden z Rotszyldów w Holandii. Te, które jak pojebani wszyscy bandyci wszystkim uczciwym ludziom robią na chama po to żeby wykreować statystyki swojej lipnej pandemii i przy okazji utuczyć Rotszylda. Wszystkie jego parobki wciskają niewinnym ludziom te lipne testy, żeby on mógł się na ludzkiej krzywdzie pożywić.
Cały dzień upłynął nam na analizie sytuacji i mrocznych rozważaniach. Obliczenia bowiem były naprawdę przerażające i miały się nijak do oficjalnych danych, jakie wysrywały ścierwomedia piszące o tej sytuacji, jakoby rzekomo kilkaset ciężarówek utknęło w Anglii. Kilkaset zamiast kilkudziesięciu tysięcy! No bo skoro korek ma już jak podają 160 kilometrów i sięga po Londyn, a jeden tir ma 20 metrów to na kilometr wchodzi ich 50. To daje co najmniej 8 tysięcy pojazdów udupionych na autostradzie. Razy co najmniej dwa bo są dwa zapchane nimi pasy i już optymistycznie wychodzi 16 tysięcy. Busy są ponad połowę mniejsze więc spokojnie można dodać ze dwa tysiące pojazdów oraz ponad 7 tysięcy tirów upchanych nocą na nieczynnym lotnisku z drugiej wojny światowej, gdzie zapełnili nimi cały pas startowy. Ponadto, na pokładzie niektórych tirów są przecież obsady dwuosobowe lub jak w przypadku Romków wielopokoleniowe rodziny, uczciwie można więc przyjąć, że francuska dziwka unieruchomiła jakieś 30 tysięcy ludzi w tej chujni na autostradzie. A teraz ta kurwa chce wszystkich na siłę testować po to, żeby podkarmić swojego alfonsa.
No prognozy nie wyglądały optymistycznie, ponieważ te plany były za grube na ich możliwości. Bo jako, że angielska milicja tę swoją Operację Stack (upychanie pojazdów na poboczach i lotniskach w przypadku blokady portu w Dover) ćwiczy już ze 60 lat – (można poczytać sobie o tym kuriozum na wikipedii):
https://en.wikipedia.org/wiki/Operation_Stack
– to takie same odnosi sukcesy w niej jak nasza milicja też już ze 60 lat ćwicząca Operację Znicz. Jeden wielki chaos, masakra komunikacyjna, buraczany harmider i niekompetencja, czyli jedna wielka chujnia z patatajnią żeby pozatruwać ludziom święta i jakąkolwiek radość. Oczywiście oficjalnie zawsze jest to olbrzymi sukces w ścierwomediach no bo milion pijanych kierowców co roku się rzekomo wtrąca do lochu i milion odbiera praw jazdy. Jednakże gdyby to była chociaż częściowa prawda to przecież już od 10 lat nie byłoby w Polsce ani jednego prawa jazdy i ani jednego kierowcy.
I taka sama ściema jest z angielską milicją – są ekspertami od niekompetencji i wytwarzania chaosu – który przedstawia się następnie jako pasmo gigantycznych sukcesów.
Ale to jeszcze nic, bo w praktyce całe hrabstwo Kent ma tylko 500 miejsc parkingowych dla ciężarówek więc nawet teoretycznie nie ma szansy przetestować 30 tysięcy tirowców ani tym bardziej zapewnić im w hotelu kwarantanny w przypadku gdyby wygrali wynik pozytywny w covida – czyli w praktyce 90 % z biorących udział w tej koszernej loterii.
Milicję przerosła logistyka związana z dostarczeniem kierowcom kibla, wody i michy a co dopiero sprawy wyższego rzędu: parkingi i kwatery. Na drugi dzień wodę i michę ogarniać zaczęli lokalni tubylcy zatrzymujący się na poboczu przeciwnego pasa i podający dla nas torby – ja miałem szczęście bo ugrzązłem na 25 kilometrze – inni w Dover nie mieli, bo tam kiedy Polonia mieszkająca w okolicy zjawiła się z jedzeniem to kazano im wyrzucić je jako skażone covidem, a milicja usiłowała ich od kierowców odpędzić. Działo się tam ostro, bo tam zakorkowane były wszystkie osiem pasów jako że część kierowców objechała na mapach wujka googla korek bocznymi drogami i dotarła nieszczęśliwie aż do samego portu w złudnej nadziei że coś im to da. Nic to jednak im nie dało, bo ugrzęźli tam na amen nie mogąc nawet na centymetr w przód lub tył się poruszyć. Widzieli promy ale te nie pływały więc to był bardzo bolesny widok. Ci na lotnisku natomiast mieli jeszcze gorzej, bo im zabroniono wychodzić z kabin, odpalać silniki i gotować na kuchenkach ciepłe żarcie – chamówa totalna. A jako, że im tam ciupasem nawieźli ze 300 tojtojów to wyglądało, że zamierzają ich tam na dłużej… osiedlić.
U nas był największy luz w zasadzie. Rumuni z palet i wózka z tesco zbudowali grilla przy którym tańczyli i muzykowali, na spacerniaku co chwilę pojawiali się pielgrzymi z piątego a nawet czterdziestego kilometra, przemaszerowywały bojowe oddziały udające się do przodka w Dover powalczyć sobie z milicją, przemykały się też grupki na własną rękę szukające punktów, gdzie można sobie wykonać testy i ogólnie dużo się działo, bo mieliśmy absolutnie wolną rękę i nikt nas nie tłamsił w żaden sposób. Milicja tylko uprzejmie prosiła żeby pozakładać odblaskowe kamizelki jak już mamy ochotę się w tym syfie szwendać. Święta jednak zbliżały się wielkimi krokami i zaczynało się robić coraz bardziej depresyjnie, bo obliczenia wykazały, że nawet jeśli zaraz ruszą promy, a w każdego wciśnie się 200 tirów to i tak nie ma szansy na wigilię być w domu. Gruchnęła też wieść w południe, że ktoś, kto pojechał pierwszy raz do Anglii się powiesił w tym korku. Do dziś nie wiadomo czy to była prawda.
Najwięcej chyba się rozmawiało o ucieczce no ale… bo jako że zawsze można rozkręcić barierkę, postawić tira w poprzek lub podpalić jakieś opony i dać nogę z korka no to dokąd? No dokąd, skoro Anglia to przeklęta wyspa? Cholerne, odcięte od świata więzienie.
Ja tam jakoś się nie widziałem płynącego przez morze, ponieważ to grudzień, ok? Fale jak stodoła, rekiny, góry lodowe, mżawka i takie tam. A ponadto Donald Trump wypuścił jeszcze niedawno Krakena. Nawet przecież tamci z Titanica nie kwapili się w grudniu ładować na szalupy i czekali do samego końca chuj wie na co. Mój dziadek co prawda był mistrzem Polski w kajakarstwie przed wojną no ale nie jarał półtora paczki dziennie więc nawet dobre geny nic tu nie znaczą. Gdybym ja się szarpnął za wioślarstwo zimowe i budowanie jakiejś tratwy jak jakiś jebany gondolier z Wenecji, to nawet gdybym cały poniedziałek napierdalał wiosłem, żeby się wydostać za główki od portu to wiatr i tak wepchnąłby mnie w pięć minut z powrotem do Anglii.
Jedyną realną możliwością było uderzyć tunelem z buta. Są tam niby jakieś szlabany, kamery, czujki i paru sklepowych cieciów, no ale gdyby 2-3 tysiące chłopa tam poszło jednocześnie to by przeszli na drugą stronę jak czołgi pod Kurskiem. No i właśnie w tej intencji odbywały się tam przy tunelu regularne potyczki z milicją.
Raz, drugi, trzeci milicja dostała wpierdol więc pod wieczór sprowadzili wojsko. Naszym korytarzem przejechał konwój wojskowych ciężarówek pociskając prosto w stronę tunelu, a oficjalne ścierwomedia podawały, że brytyjska armia „pomoże” urzędnikom przetestować kierowców. I żaden z bolszewików nawet nie zapytał w tej kwestii o zdanie ani jednego kierowcy.
No i zrobiło się naprawdę chujowo. No bo nie ma gdzie uciec, nie ma szansy na święta i jeszcze ta chora gra w lipne testy. Heh, w rosyjskiej ruletce jest szansa 5:1 na zwycięstwo a w żydowskiej tylko 1:10. W żydowskiej ruletce można ponadto na 90 % wygrać kwarantannę w kabinie ciężarówki a potem… kolejne testy. Normalnie nie wierzyłem, że tak podły numer mnie spotka, jako że od dawna byłem jak należy przygotowany do tej lipnej pandemii. Mam patent na czipy i patent na szczepionki a oni mnie zaskoczyli na głupich testach. Nie mieli prawa zastosować obostrzeń wobec kierowców no ale zastosowali i dupa. Francuska dziwka nie do końca dogadała się z angielską dziwką i kierowcy trafili pomiędzy młot i kowadło.
I teraz pytanie co zrobią Anglicy?
Mnóstwo na to poświęciłem z ziomkami rozważań. Moje były takie:
No bo jako, że Angole z natury są wysoce perfidni i nie znoszą przegrywać, na bank wymyślą coś bardzo nikczemnego, żeby Francuzom odpłacić. Palcowana od dzieciństwa Emanuella bowiem nieźle im dopiekła – bez uprzedzenia zamknęła granice, przerwała łańcuch dostaw, naraziła na kolosalne koszty (bo samo jedzenie i woda dla takiej liczby kierowców musiało kosztować miliony reptiliańską królewnę) a w perspektywie jeszcze więcej milionów warte miały być koszty testów, armii użytej do tego i straty związane z niepływającymi promami, bo przypominam średnio co 8 sekund jakiś tir kupował na prom… bilet i zwalał jakiś towar w Anglii. Tego co jest w brytyjskich tesco i lidlach nie przynoszą przecież bociany. Na pociąg w tunelu natomiast bilety których nie sprzedawano, były jeszcze droższe. Straty więc masakrycznie Angolom rosły…
Na bank zatem kowadło jakoś odda młotowi co nie wróżyło dobrze oczywiście tym pomiędzy…
Ale to nie koniec kłopotów wytworzonych przez francuską dziwkę. Bo przecież jak 90 procent kierowców wygra na testach covida to królewna pójdzie z torbami jeśli będzie musiała dać im wikt i opierunek w czasie kwarantanny. Parkingów natomiast nie wyczarowałby nawet Harry Potter, bo musiałby pokryć asfaltem pół Anglii.
No więc co z tym fantem zrobią Anglicy – tak się zastanawiałem. Wiem z historii, że z Francuzikami to oni się raczej nie pierdolą w gardłowych sytuacjach, bo nie dalej jak podczas ostatniej wojny, kiedy Francja cienko kaputnęła przed wujkiem Adolfem i jej flota uciekła w popłochu internować się gdzieś do Afryki, Angole ją dopadli i dali proste ultimatum: „Albo tchórze walczycie po naszej stronie albo natychmiastowe unicestwienie”. Francuzi zignorowali to, bo byli już w portach neutralnych, no więc Angole zatopili im tam parę statków i zabili na nich ze 3 tysiące francuskich marynarzy, a potem masakrowali tak długo – aż niedobitki przyłączyły się do tej właściwej strony konfliktu z Adolfami.
Tak więc widać, że Angole nie lubią przegrywać ale lubią środki nacisku. Bo nie po to przecież przestali się w kołchoz z resztą Europy bawić, żeby dziwki Rotszylda ich boleśnie i bezkarnie upokarzały.
I tak kombinując co oni w tej sytuacji zrobią wykoncypowałem, że najprawdopodobniej sprowadzą do tej chujni 30 tysięcy placebo testów. Po pierwsze, żeby pozbyć się kłopotu w formie 30 tysięcy niechcianych kierowców. Po drugie aby ten kłopot elegancko zwalić na łeb Francuzikom. Po trzecie aby – jeśli ona jest – wypuścić w szeroki świat nową, nieco lepszą pandemię. To jak najbardziej byłoby bowiem w ich perfidnym stylu.
Jednak po głębszej analizie odrzuciłem taką możliwość z prozaicznej przyczyny niewykonalności takiej operacji w sensownym czasie. Nie po to przecież Rotszyld opatentował już pięć lat temu lipne testy na covida aby mu ktoś bruździł jeszcze lipniejszymi, no tak czy nie tak? Po drugie magazyny owszem są zawalone maseczkami i testami ale tylko tymi Rotszyldowymi – tymi w których dziewięciu na dziesięć szczęśliwców wygrywa covida. Gdyby Angole chcieli bawić się w placebo testy to musieliby je… od zera wyprodukować. A tego przecież nie da się z dnia na dzień wykonać. Oni nie dali rady z michą i wodą a co dopiero sprawy wyższego rzędu. Brak takiej ilości lipnych placebo testów uniemożliwiał tego typu rozwiązanie.
A zatem jak by nie patrzyć czekać nas miały oryginalne – fałszywe testy Rotszylda – te, które zarażenie covidem wykazywały owocom papai, kozom, olejom silnikowym i manekinom…
Ech… no nie wyglądało to wszystko z naszego punktu widzenia zbyt kolorowo, bo wygrać covida oznacza przecież udupienie na tym poboczu nie tylko na święta ale jeszcze sylwestra.
Tymczasem coraz więcej desperatów na własną rękę szukało miejsc do testowania błąkając się po autostradzie. Idioci. My postanowiliśmy, że nigdzie nie idziemy na ochotnika, bo ochotnicy to pod Lenino poginęli kiedy się pozwolili zwerbować bolszewikom – to stara mądrość wojskowa. Nikt nie ma prawa nikogo do eksperymentów i badań medycznych zmuszać i prędzej zapierdolimy paru konowałów zanim damy się przetestować na te lipę. Tak postanowiliśmy i w sumie tak samo zdrowa większość, która tam ugrzęzła. Porażające było to co dziwka wymyśliła, no bo od kogo kierowca komercyjny ma się zarazić na covida, skoro sam siedzi w kabinie? No od kogo? Załadunek robią misie w kosmicznych skafandrach ze sztaplarkami a papiery ogarniają inne wystraszone misie za pleksiglasowymi inkubatorami. Kierowca nie ma wcale styczności z innymi ludźmi i jest to w zasadzie ostatni człowiek na Ziemi narażony na złapanie grypy. I w tej sytuacji prawdziwe zamiary dziwek i alfonsów nie wyglądały optymistycznie, bo zapewne chodziło im o to aby… pozarażać kierowców zarażonymi testami żeby ci porozwozili tę ich cienką pandemię po szerokim świecie – bo te szumowiny właśnie do czegoś takiego są zdolne. Poza tym dochodzą absurdy wymyślone przez wszystkie dziwki na świecie jak na przykład ten, że nie wolno jeść w restauracjach tylko trzeba brać koryto na wynos. Ten nonsens rzecz jasna nie działa na promach, bo jak kierowca ma wziąć michę na wynos? No jak? Ma zabrać z baru tacę z zupą i drugim daniem i odcumować sobie szalupę żeby zaszamać obiadek na pełnym morzu zachowując dystans społeczny? He he masakra, bo po jedzenie trzeba stać w maseczkach i co dwa metry ale sekundę potem już wolno jeść bez maski normalnie przy stole. Jedna wielka lipa te obostrzenia związane z lipną pandemią.
No ale jako, że o północy mijało 48 godzin na jakie dziwka zamknęła granice, więc wszyscy z resztkami optymizmu czekali na to co przyniesie poranek, bo rano według wszystkich znaków na niebie i ziemi miał ruch do Europy ruszyć.

DZIEN TRZECI
23 grudnia – środa

Rano nic nie ruszyło. Korek nawet na milimetr nie drgnął. Kierowcy włączyli na stałe klaksony i znowu w kierunku portu wyruszyły bojówki aby tunel spróbować odbić. Kurwa normalnie to jakaś gorzka ironia historii, bo jak człowiek poczyta o identycznej desperackiej ewakuacji tylko w drugą stronę, kiedy wujek Adolf zapędził te towarzystwo do kotła pod Dunkierką, to aż się śmiać chce z tego wszystkiego. Anglicy dzięki niemu mają już dobrze opanowane tego typu ucieczki, bo ich milicja w praktyce co pół kilometra porobiła blokady i za daleko bojownicy o wolność tunelu naszą i waszą już nie dotarli. Naszym korytarzem na Dover poleciały natomiast kolejne wojskowe ciężarówki a u nas zaczęto co kilometr ustawiać tojtoje. Wyglądało więc że i nas pragną tu na dłużej osiedlić. Kurwa to jakaś masakra, bo co robić? No co? Mieszkać przez resztę życia przy tojtoju czy uciekać do lasu jak Robin Hood, a potem porwać z tesco jakiegoś grubego Leprechauna żeby założyć rodzinę i napłodzić z nią rudych dzieci? Masakra.
Z tojtojami jest niesłychanie groźna sytuacja, bo nawet jak ktoś ma czyste sumienie, żyje bez grzechu, posiada jak najlepsze intencje i chce się tylko wysrać… może się zrzygać. W tojtoju nigdy nie wiadomo, którą stroną opuszczą człowieka wyrzuty sumienia. I dlatego tojtoje lepiej omijać staranniej niż laboratoria Sorosza w Wuhan.
Kiedy było już jasne, że nikt nie zdąży na święta ze strony wszystkich przewoźników zaczęły spływać smsy kondolencyjne. I obietnice niesamowitych dniówek za te przestane przez święta. Ziomek od ekspresów dostał od szefa 1000 zeta za każdy dzień w korku. Został więc jednogłośnie wybrany naszym oficjalnym patronem medialnym, bo miał skubany środki na spirytus od Rumunki. Podzielił się nim z rodakami a ja podzieliłem jakąś miską miniparóweczek, jakie dowiozła rodzinka Angielska. Miałem super miejsce, bo przy barierce dzielącej pasy i większość dobrych rzeczy od tubylców przechodziła przez moje ręce, a ci pod płotem po drugiej stronie dostawali już tylko ochłapy. Różnica miejsc w korku była niebagatelna, bo ja piłem San Pellegrino i Fantę a oni kranówę od armii zbawienia – tak zieloną od fluoru że strach było gotować na tym ziemniaki. Rankiem spiliśmy z mistrzem ekspresu wyborną kawę na mojej wodzie mineralnej a u Romków chyba się uroczyście rozpoczęły jakieś poprawiny, bo milicja do czasu aż wytrzeźwieją pozakładała im na koła blokady. Najgorsze jednak że miało iść a nie poszło. Jedni piszą że idzie inni że nie idzie. W ścierwomediach nadal chaos totalny. Inny kierowca z mojej firmy, który stał w samym Dover mówił że nic nie ruszyło.
Po południu zaczęła się totalna chamówa. Rządy najpierw Francji, a potem Belgii i Niemiec wydobywać zaczynały z korka swoich kierowców. Podjeżdżały milicyjne suki obstawiały szczęśliwców z przodu i z tyłu i wyprowadzały pod eskortą na wolność. Chyba nie muszę pisać jaki wkurw ogarnął na widok tego pozostałych kierowców. Zwłaszcza Polaków, bo nas tam było najwięcej. Słowa padające pod adresem polskiej dziwki Rotszylda nie nadają się do druku. Jak w trzydziestym dziewiątym, pozostawiono nas samych sobie. Neta zalały zdjęcia polskiego konsula rozdającego kierowcom wodę, no ale bądźmy poważni – nikt z nas nigdy na autostradzie nie widział żadnego konsula na oczy. Te zdjęcia były z tego samego gatunku co słynne zdjęcia Hitlera, który głaskał te dzieci…
Pod wieczór już na serio zaczęło się na rano montować pospolite ruszenie po tym jak poliniacki rząd po raz kolejny spierdolił i nawet palcem nie kiwnął. Klasyka polskiej dyplomacji. Nastroje zrobiły się wyraźnie wrogie. Jak tylko armia zbawienia rozdała wodę, a straż przybrzeżna gorącą pizzę – skandalicznie małą tym razem – wszyscy poszli spać zbierając siły na decydującą bitwę. Nawet Romki przestały chlać, bo wyczuły poważny klimat.

DZIEN CZWARTY
24 grudnia – wigilia

Święta zaczęły się dla mnie zaskakująco szybko w tym roku. Dosłownie minutę po północy. Nie było jeszcze pięć po dwunastej a już dostałem prezent pod choinkę. Mikołaj przyniósł mi w tym roku błękitne pudełeczko a w nim test na covida. Przebrał się skubany, bo miał czerwony beret a nie czapkę i maseczkę zamiast brody ale po mundurze rozpoznałem go bez trudu. Nie ze mną te numery, Klaus.
Angole jakimś psim swędem wyczaili, że na rano zaplanowano im pogrom a nam pełną mobilizację, bo od północy rozpoczęli taką jazdę żeby wszystkie nasze plany zdezorganizować. Jak znam życie to pewnie ich Echelon rozkminił nasze rozmowy telefoniczne, bo te chuje podsłuchują na bieżąco cały świat. Najpierw po północy zaczęły wściekle jeździć suki błyskając po kabinach niebieskimi światłami do czasu aż kierowca się obudził i wylazł ze środka. Jak pobudzili wszystkich zaczęli nas przestawiać. Tych z lewej na prawo, tamtych do przodu, tych z tyłu na przód a z prawej do lewego. Przemieszali wszystkich i wszystko. W nowej lokalizacji – jakiś kilometr dalej – ze starych znajomych została tylko Rumunka. Pozostali zaginęli w akcji. Za mną ocalał tylko mistrz ekspresu do kawy. Jak tylko przestali nas przesuwać i pogaszono silniki od przodu ruszyła na nas obława. Normalnie klasyczna nagonka. Pełno suk i wojskowych mundurów, każdy miał silną latarkę i jak tak na nas szli tyralierą to wyglądało to jak łapanka na groźnych zbiegów. Brakowało tylko niemieckich owczarków i niemieckich oficerów.
No kurwa bardzo chujowo to wyglądało bo wybierali z samochodów po dwóch kierowców i robili im testy. Nie śpieszyli się ale wyliczyłem że do mnie dotrą najwyżej za kwadrans. No i przyznam się, że to był najbardziej wymagający kwadrans dla mojego czerepu w całym życiu. Jeszcze nigdy aż tak mocno bania mi nie pracowała. Jeszcze wczoraj krążyły pogłoski o jakichś „szybkich” testach, czyli pobieraniu kropli krwi a tymczasem jak dotarli do tych już bezpośrednio stojących przede mną, to widziałem że to są stare dobre testy Rotszylda – te z patykiem długim na 20 centymetrów, którym przez nos drapią ludzi po mózgu – a ci potem mają problemy zdrowotne i nie mają węchu.
Ja pierdolę – to się dzieje naprawdę – i to na moich oczach no więc była nielicha zagwozdka. Jeszcze wczoraj każdy mówił, że prędzej kluczem do kół ze dwóch rzeźników zajebie zanim pozwoli sobie robić jakieś eksperymenty a dziś zero gierojów.
Całkowity brak agresji ze strony kierowców wyjaśnił się dopiero kiedy Mikołaje z workami testów podeszli do mnie.
Kurwa muszę przyznać, że Angole rozegrali to po mistrzowsku. Doskonale wiedzieli, że siłą nic nie wskórają, zaatakowali więc kompletnie z drugiego kierunku.
Po pierwsze, oni nie przysłali wojska tylko… dzieci. Nałapali po wsiach chłopców i dziewczynek ubrali w mundurki i rozbroili system. Bo każdy z nas spodziewał się brodatych skurwysynów, uzbrojonych jak terminatory, a oni przysłali dzieciaki. Coś pośredniego między skautem a tym volksturmem Macierewicza. Dzieci po prostu – nastolatki. Ba, co drugie dziecko było bardzo malutkie i bardzo żółte, po prostu chińskie maleństwo. W dodatku nieuzbrojone kompletnie. No jakaś masakra. Skąd oni wzięli tyle chińskich dzieci? Szok. Każdy Słowianin wie, że nawet po pijanemu nie wolno bić chińskich dzieci no i Angole w ten deseń nas właśnie podeszli. Ale to nie koniec albowiem…
Po drugie, nikt nikogo do niczego nie zmuszał. I to aż wręcz do groteskowej przesady. Nie tylko nie robili testów na siłę ale wręcz pytali uprzejmie czy kierowca życzy sobie je samodzielnie zrobić. Kierowca, bo ze wszystkich spraw jakie ich nie obchodziły, najbardziej nie obchodziły ich nasze imiona i nazwiska. W ogóle nie ośmielili się o nasze dane nawet zapytać. Pytali tylko czy chcemy się poddać testom bo jak nie chcemy to nie musimy ale wówczas do Francji nie wyjedziemy, bo dziwka się nie zgodziła. No i nastąpił szok, bo nikt nie był na taki obrót sprawy przygotowany. Powiedziałem im, że potrzebuję minutę czasu do namysłu, bo mi właśnie zaczęło się w bani klarować, oni że spoko i poszli na drugą stronę zapytać tych pod płotem. Tamci dwaj od razu się zgodzili więc była okazja dokładnie obejrzeć z bliska jeszcze raz te testowanie. Opiszę dokładnie bo może się komuś przydać. Najpierw każdemu dali pudełko i kazali wydobyć fiolkę. Płyn z niej wlać w menzurkę i postawić ją w pionie w dziurce na menzurkę w kartonie. Potem wyciągnąć z papierka (chyba) sterylny patyk z wacikiem długi na jakieś 15-20 cm i wjebać go do gardła aż po same migdałki. Ba, nawet świecili latarkami z bliska do ryja żeby się co do głębokości wsadu upewnić. Kolejna czynność to wpierdolenie tego wacika do dziurki od nosa i podrapanie się wacikiem po mózgu. Ostatnia bolesna czynność to druga dziurka od nosa i powtórka z rozrywki. Jak już pacjenci przestali kasłać, prychać i rzygać kazano im włożyć wacik do menzurki i zamieszać jak herbatę. Po pół minucie mieszania patyk kazali wyrzucić a menzurkę zakapslować deklem. Potem odwrócić ją do góry nogami i przez kroplomierz w deklu wycisnąć trzy krople na plastikowy tester do najmniejszej dziurki. I to tyle. Po 30 minutach na testerze miał się pojawić wynik. I kiedy oni tam naprzeciwko się dobrze bawili ja już wiedziałem jak ten problem rozegrać żeby wygrać, czyli uzyskać wynik nie 1:10 ale 10:10 i na bank być zwycięzcą tej koszernej ruletki. Jak podeszli z powrotem do mnie to spytali tylko czy chcę się testować i czy znam tego kierowcę z tyłu. Odparłem, że owszem, bo to mój dobry sąsiad, który mieszka za tylnym zderzakiem. Tamten widząc, że o nim gadamy zaczął się gramolić ze swojego tira. Rzuciłem do niego po angielsku, żeby udowodnić „wojsku” że my się znamy:
– Mamy kolejny uroczy dzionek w Kent, milordzie! – po czym wystawiłem buzię na mżawkę.
– Yes, kurwa! – odparł sąsiad z silnym, szkockim akcentem, jako że miał jeszcze butelkę szkockiej ze sklepu na promie.
Żołnierzyki się ucieszyły i orzekły że w takim razie razem zrobimy sobie w światłach tira te testy. Każdy z nas dostał niebieskie pudełko i każdemu żołnierzyk pokazywał co i jak należy z tym pudełkiem robić. Patyczek, menzurka, dekielek i reszta zabawy. Ja dodałem do obowiązkowych ruchów kilka autorskich trików na poziomie początkującego iluzjonisty, a sąsiad trochę spanikował na kacu i wlał kropelki nie do tej dziurki. Jednak nie zastrzelono go tylko musiał zrobić kolejne podejście. Mi poszło gładko, bo miałem już opracowany w każdym szczególe bezbłędny plan na te covidiotyczne testy.
Sposób na te testy jest banalnie prosty. Są to bowiem tylko trzy proste kroki aby shakować matrixa.
Krok pierwszy, krok drugi i krok trzeci. I za każdym razem można wygrać wynik negatywny, czyli zwycięski.
Nie mogę niestety tych kroków opisać otwartym tekstem, ponieważ zachodzi realna obawa, że może go przeczytać ze zrozumieniem milicja. Nasza albo ta angielska ze scotland yardu. A jak milicja zrozumie otwarty tekst – niewielka ale zawsze jest taka możliwość – no to błyskawicznie zmienią się procedury i znowu będziemy w czarnej dupie.
Proszę się jednak nie martwić, albowiem wszystkie informacje – dosłownie wszystkie – potrzebne do rozwiązania owej zagadki już umieściłem w tekście. Są podane niejako na tacy. Wystarczy je poskładać jak klocki. W ten sposób nie ma obawy, że ogarnie to milicja i proszę nie narzekać, bo wiecie obecnie dokładnie tyle samo co ja wówczas wiedziałem tyle, że w odróżnieniu ode mnie, wy nie zostaliście wyrwani ze snu w środku nocy i nie działacie w stresie mając kwadrans na znalezienie odpowiedzi, ale na spokojnie możecie sobie pogłówkować nad tym mając nieograniczoną ilość czasu.
Odrobina bezczelności, prostych sztuczek i voila – testy na covida stają się niegroźne a każdy z nich zwycięża wynik negatywny. Ba, mój patent działa w stu procentach nawet jeśli te waciki na patyczkach są czymś zarażone! (Od czasu tamtych wydarzeń robiłem je już niezliczoną ilość razy.)
Każdy może więc testy przejść zgodnie z oczekiwaniami i nawet potrenować sobie zawczasu, a tylko ja musiałem improwizować i od razu się produkować podczas próby generalnej.
Ale warto było. Bo już w wigilię przed świtem byłem wolnym człowiekiem we Francji.

HAPPY END

Po testach pozostawili nas samych sobie. Poszli do przodu a nam powiedzieli żeby nie wyrzucać testów, bo za jakieś pół godziny ktoś przyjdzie je odczytać i da nam do nich certyfikat.
Po jakiejś godzinie faktycznie zaczęła iść tyraliera kolejnych Mikołajów. Ci chyba zostali nałapani w jakimś sierocińcu w Bangladeszu. Nieśli tak kolorowe worki jak te ciężarówki w Pakistanie. Mieli w nich te chemiczne lampki, które ładnie świecą jak się rurkę z płynem zegnie. Miliony tego mieli, więc wyglądali jak świętojanskie robaczki. Mi dali niebieskie światełko, które kazali położyć za przednią szybę, kolega capuccino otrzymał zielone no i przepchnięto nas do kolejnej barykady. Tam kolejna kontrola testów potem kontrola światełek, czy aby nie żółte albo czerwone, i kolejna barykada. I tak ze trzy razy. Na ostatniej blokadzie zabrali światełko do worka i dali kwit, że nie mam covida, którego żądała dziwka Rotszylda. Normalnie to chyba jej zboczenie zawodowe, no bo która dziwka chciałaby się zarazić? I na koniec dzieci mi powiedziały, że promy nie chodzą i mogę tylko na tunel z tym dyplomem uderzyć. Pojechałem więc na tunel ale pomyliłem po ciemku wjazdy towarowe i dla osobówek. Babka z cieciówki więc mnie zawróciła i kazała jeszcze raz pod bramki nadjechać. A ponieważ tam pół Anglii rozkopali to musiałem nawrotkę robić z pięć kilometrów po okolicznych wioskach. Rany ile tam w błocie i po polach utknęło osobówek i lawet. Masakra. Tysiące pojazdów osobowych, których nawet żadne media do statystyk nie wliczały. Polacy, Romki, Czesi, Bułgarzy i reszta ferajny, która albo nie przeszła testów albo nie załapała się nawet, bo osobówki generalnie nie wpuszczane były od niedzieli na autostradę. Im bliżej tunelu tym większa desperacja. Najwięksi straceńcy oferowali mi 2 tysiące funtów za mojego testa i kwita. Obydwa są na okaziciela więc bańka z tymi testami będzie chyba lepsza niż na bitcoinach – tak mi się ta pandemia widzi. Nie dałem się jednak pokonać pokusie pożerowania na cudzym nieszczęściu, tylko ich uświadomiłem, że zrobią za friko takie jak potrzeba testy – jak pojadą pustym pasem na Londyn i na moją obławę natrafią gdzieś na 20 – 25 kilometrze. No i poinstruowałem ich jak je zrobić żeby było wszystkim dobrze.
Tak więc w wigilię o świcie wystrzeliłem z tunelu do Polski. Uratowałem połowę świąt. Mały był szczęśliwy. Dostał pod choinkę audi quatrro full wypas i cabrio. Przyciemniane szyby, otwierane drzwi, dwa biegi, amortyzatory, skórzany fotel, ledowe lampy z przodu i z tyłu, radyjko na usb i odpalany z kluczyka, brum, brum. Było chyba minus sto ale on jest twardziel, załadował do środka wszystkie swoje pluszaki i krążył dumnie po ścieżkach rowerowych wokoło osiedla, aż mu do kierownicy przymarzły łapki.
Już jest prawie połowa stycznia i dopiero mam chwilę żeby ten tekst napisać, bo albo padałem na ryj ze zmęczenia po tym gnoju pod Dover albo nadrabiałem ten chaos który się wytworzył. Bo przecież nie dowiozłem towaru do Szwecji przez dziwkę Emanuellę w terminie. Towar na który i tak nikt nie czekał dojechał zupełnie inną drogą – promem z Rostocku bo w międzyczasie wynaleźli mi na szkopach po świętach mały doładunek. Ten prom to było jakieś szwedzkie monstrum, bo jego szalupy wyglądały jak te łódki pływające z tirami do Anglii. Nic nie kiwało kompletnie, bo takie wielkie bydlę szło prosto na Bałtyku jak pendolino po szynach.
Niemiły zgrzyt był tylko w sklepie bezcłowym, bo co prawda Szwedzi akceptują euro ale jedynie bezgotówkowe. No za żadne pieniądze świata, nawet te z antyśnieżką nie chcieli mi sprzedać magnesu na lodówkę. Musiałem zajumać. No trudno. Zbieram kolekcję dla dziecka i jakieś bezgotówkowe matrixy nie będą mi bruździć na polu ojcowskiej troski o edukację synka.
Szwecja tak w zasadzie jest bardzo fajna. Po tym jak ogołocili Włochy, Belgię i Holandię miło było ujrzeć w końcu jakieś drzewa. Mają tam gigantyczne, zupełnie jak w Polsce lasy. No i ludzie mili bardzo. Krystalicznie czyste kible. Szok. No i całkowity brak maseczkowej paranoi. Normalny kraj, ludziska.
Po zrzutce w Sztokholmie znowu mnie los obdarzył pięknym maratonem przez siedem krajów. Ze Szwecji przez Danię, Niemcy, Holandię, Belgię, Francję i moją „ulubioną” Anglię prosto na sam koniec Irlandii. Po drodze zajebisty most pod dnem morza z Malmo do Kopenhagi i trzy promy.
Drugiego stycznia się pojawiłem w Calais. Pusto. Ani jednego busika lub tira na polskich blachach. Jeden Niemiec czekał na prom i ze trzy angielskie osobówki. Calutką Anglię przejechałem nie mijając ani jednego busika a jeszcze tydzień temu było ich tysiące. Spłoszyło się towarzystwo po tych cyrkach niedopalcowanej Emanuelli.
Ale „moja” autostrada za to była kompletnie pusta. Szok bo ta pustka wyglądała straszniej od korka. Anglicy mają na to idealne określenie: Aftermatch. U nas musiało tak samo wyglądać dzień po Grunwaldzie.
Na poboczu Himalaje białych reklamówek, co druga z napisem Biedronka, miliony butelek i poprzewracane tojtoje. Nie dziwię się, że nie ma chętnych do sprzątania tego pobojowiska, bo tajemnicze reklamówki i tojtoje to autentyczna pandemia. Z białych reklamówek usypane są dosłownie zaspy ale jako, że kolorystycznie nawet i pasują do śnieżnobiałych klifów Dover, nie ma co dramatyzować.
W Irlandii tak samo nie widziałem ani jednego busika. Na promie do Dublina też nastąpił zgrzyt, bo chciałem kupić tradycyjnie magnes dla Małego ale Mały okazał się szybszy i mi całą kasę zawinął jak byłem na świętach. To szerszy temat więc w paru zdaniach objaśnię. Jakoś w listopadzie lub grudniu Maluszek wykoncypował, że w nadprzyrodzony sposób można zamienić monety w zabawki. Cudownie jak wodę w wino. I od czasu tego odkrycia namiętnie zbiera brzęczące pieniążki do jakiejś puszki po wodzie kolońskiej. Jak tylko widzi resztę na kasie w sklepie już jest przyczajony i ją łapczywie zagarnia. Z nikim się nie pierdoli i nikomu nie odpuszcza. Jak wyczaił, że mam na desce rozdzielczej kubki z drobniakami to najpierw je starannie opróżnił i posegregował na te z orzełkiem, na ze smokiem (korony czeskie) i te z królewną antyśnieżką, a potem z partyzanta zagarnął do swojej puszki je wszystkie. Odkryłem to dopiero na promie. No nic, musiałem magnes zajumać, żeby nie zrobić przykrości dziecku.
Natomiast sama Irlandia okazała się sympatycznym krajem. Jest zajebista odkąd opuścili ją Irlandczycy. Celniczka Polka, na rozładunku Polacy, obsługa promu cała w orły, korony i papieskie ikony. Sekret sukcesu Irlandii musi polegać na tym, że jest bardzo bliska sercu katolika. Te wiejskie domki wyglądają przecież jak francuskie cmentarze. Takie przytulne, skromne, jednorodzinne kościoły. Dublin natomiast… hmm… kto był w Gliwicach ten w Dublinie się nie uśmiechnie. Nawet na widok kobiet o silnych łydkach trenujących wspinaczkę do piętrowych autobusów. Wyższych niż kamienice, bo „kamienice” to kilometry koślawych piętrowych domków ostatni raz otynkowanych w średniowieczu. Kiedy budowano tę rybacką wioskę – jeszcze przed wynalezieniem poziomicy.
Bardzo mi się podobało w Irlandii. Brak niepotrzebnych chodników, poboczy i rowów, sprawia że można sobie wszędzie pięknie lusterka boczne na siedmiometrowych żywopłotach za darmo oczyścić ze szronu, błota i lodu. Ewentualnie auto z lusterek po prostu. Jest tak wąsko i takie dziury, że jak mnie hopkało to mi słupki do podpierania plandeki powypadały z burty. Człowiek czuje się swojsko jak na rajdzie Wadowice – Kolbuszowa.
Potem mnie znowu załadowali na Szwecję więc po rutynowych testach na covida w Anglii znowu napchałem kieszenie porcją negatywnych no i jadę sobie do krainy łosiów. Po drodze zahaczyłem o Danię, bo niedaleko drogi było na bagnach te ich lotnisko więc wpadłem na nie po magnes.
Tam nastąpił niewielki zgrzyt, bo magnesy były a ciapaty, który ma z nimi stoisko nawet był skłonny zaakceptować euro w gotówce ale resztę z pięćdziesięciu chciał mi wydać nikczemnie w koronach duńskich – czyli pozbawić środków na picie w normalnych krajach. Jak więc oczami wyobraźni zobaczyłem najbliższą przyszłość – że Mały mi juma te korony z kubka do swojej puszki, to trudno, zajumałem bezgotówkowo magnes ciapatego, żeby odpędzić mroczne myśli.
No i to w sumie na tyle świąteczno noworocznej epopei. Ale jako że ta plandemia ma potrwać jeszcze z pięć lat – czyli aż do resetu – to tak sobie pomyślałem żeby uruchomić jakiś program pomocowy, bo plany na te lata są nieciekawe ze strony wszystkich dziwek Rotszylda. Chcą wymordować 9 na 10 ludzi na tej planecie, żeby po resecie mieć lepszą pozycję wyjściową dla tych z bezobjawowym napletkiem i raczej nie żartują, bo te mordowanie już się rozpoczęło w najlepsze. Hodowla lemingów dobiegła końca. Teraz trwa ich ubój oraz intensywny tucz Rotszylda na jego testach. Jak już się on napasie, w kolejce do tuczu czekają posiadacze pseudomedycznej farmy – Rockefellery, Sorosze i Kill Bill. Tak więc w najbliższych latach będzie i śmieszno i strasznie. A ponieważ skuteczny patent posiadam na testy, szczepionki i czipy to jak tylko dopracuję swój autorski plan pomocowy to go wrzucę na bloga, żeby chociaż tym najwartościowszym udało się przetrwać, skoro nie można i tak nic zrobić dla wszystkich.
Tymczasem powodzenia Słowianom w tym wszystkim!

plakat